a

a

niedziela, 26 lipca 2015

Alles gut, alles klar ;)


Znacie to uczucie, gdy spodziewacie się burzy, a wychodzi słońce? Gdy właśnie powiesiłyście tonę pranie na dworze, a zza horyzontu wyłania się czarna, posępna chmura, zwiastująca co najmniej potop? Lecicie w panice, boso i z rozwianym włosem, aby to cholerne pranie ściągnąć z powrotem, z obawą patrzycie w niebo, a z chmurzyska pozostał jedynie łagodny obłoczek... Albo z innej beczki. Dostajecie wezwanie do szefa. Idziecie powoli, z opuszczoną głową, robiąc po drodze rachunek sumienia. Co zbroiłam? Czego znowu będzie się czepiał? Niby czujecie się niewinne, ale wiadomo- szef ma zawsze rację i jak chce, to zawsze znajdzie coś, o co może zmyć Wam głowę. Pukacie do drzwi, wchodzicie niepewnie, nastawione na burzę z piorunami, a szef proponuje Wam podwyżkę, samochód z przystojnym kierowcą i karnet na SPA. No... trochę poleciałam, ale wiecie o co chodzi ;)

Tak też poczułam się, czytając Wasze komentarze pod ostatnim postem. Spodziewałam się dymu, piorunów, może nawet trochę hejtu... Nie doceniłam Was! Z przyjemnością będę kontynuować bloga. Za jakiś czas. Być może któraś z Was będzie chciała przeczytać książkę, aby więc nie spojlerować i zapewnić Wam przyjemność z czytania, wstrzymam się trochę.

Przedstawiam się więc po raz kolejny ;)))
Nazywam się Mariola Mężyk. Jestem zamężna, zadzieciona i zapsiona. Przeprowadzam się na wieś i otrzymuję jeszcze więcej dziwnych przymiotników. Zakoziona, zaświniona (ups) i zawetowana. Rycząca czterdziestka. Ryczę ze śmiechu, ze wzruszenia, ze złości i z bezsilności. Prowadzę skomplikowane dyskusje ze swoimi przyjaciółkami i jeszcze trudniejsze sama ze sobą. Czasem robię z igły widły, a czasem wręcz odwrotnie- nie rozumiem problemów, które dla innych są powodem do wiecznego narzekania. Bardzo Was polubiłam i cieszę się, że Wy polubiłyście mnie. Na chwilę znikam- ale uwaga- wrócę ;)

piątek, 24 lipca 2015

I bomba pierdykła. Czy nie...?






Byłam dziś nad jeziorem. Znajduje się ono ze dwa kilometry od domu, w środku lasu. Wzięłam psa, ręcznik i poszłyśmy sobie spokojnym spacerkiem. Usiadłam na mostku, byle jak zbitym przez jakiegoś wędkarza i kontemplowałam przyrodę. Jeziorko, pewnie polodowcowego pochodzenia, jest niewielkie. O regularnym kształcie, brzegach porośniętych tatarakiem i czystym, zielonym, gładkim lustrze. Co jakiś czas, ryby i ważki tworzyły na lustrze zawirowania. Malutkie punkciki zamieniały się w coraz większe okręgi. 
Tak samo stało się z moim blogiem. Najpierw pisałam dla siebie, później dla niewielkiego grona rodziny i znajomych, w końcu trafiłam do Was. Siedziałabym nad tym jeziorem pewnie do samej nocy, gdyby nie nieco mniej przyjemny aspekt nadwodnego ekosystemu. Zaczęły kąsać mnie gzy. Końskie muchy, ślepaki, czy jak tam jeszcze inaczej nazywają się te potwory, które istnieją chyba tylko po to, aby utrudniać życie tak ludziom, jak i zwierzętom. Kąsały mnie również, trochę irracjonalne właściwie, wyrzuty sumienia, dlatego post mój dzisiejszy będzie Fenistilem na moje serce.

Drogie Dziefczyny. Hm... zaczynam „kwokać” tak jak Wy ;) Pozwólcie, że się przedstawię i gwoli ścisłości wyjaśnię kilka spraw. 
Nazywam się Joanna Kupniewska i jestem autorką powieści „Dysonanse i harmonie”. Żadną znaną pisarką, broń Boże celebrytką- zwykłą kobietą, która wydała swą debiutancką książkę. Powieść, ku mojej radości (i zdziwieniu) bardzo szybko rozeszła się w mojej rodzinnej miejscowości (czyli Choszcznie właśnie), oraz okolicach i moje czytelniczki czując niedosyt, molestowały mnie o więcej szczegółów, więcej Mariolki, więcej „Rapsodii”. Wpadłam więc na pomysł prowadzenia bloga. Nie ukrywam, że pod wpływem Waszych blogów, które podczytywałam sobie cichaczem i z wielką przyjemnością. Wasze komentarze i zaangażowanie spowodowały, że zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno czytałyście profil Marioli i informacje na bocznym pasku. Dlatego też, na wszelki wypadek, poczuwam się do obowiązku wyjaśnienia kilku spraw. 
Mariola jest moim alter ego. Mam albo bujną wyobraźnię, albo początki schizofrenii, bo pisząc, całkowicie wcielałam się w jej postać. Jej przemyślenia są moimi przemyśleniami, jej uczucia moimi, jej łzy- zarówno te ze wzruszenia, jak i z wściekłości- również. Blog zaczął się jako swoiste dopełnienie książki. Opisałam w nim to, co pominęłam w powieści. Chciałam aby czytelnicy lepiej poznali bohaterkę „Dysonansów i harmonii”. Aby w jakiś sposób zaprzyjaźnili się z nią, mogli z nią porozmawiać... Aby poczuli, że jest taką samą kobietą jak one same, ich sąsiadka, pani z poczty, czy dawno niewidziana koleżanka, a nie wyidealizowaną postacią z papierowych stron. Liczne maile do Mariolki utwierdziły mnie w słuszności tego pomysłu. 
Z biegiem czasu blog stał się nie Mariolki, tylko mój własny. Cała otoczka, akcja i imiona postaci są fabułą książki, ale wszelkie głębsze przemyślenia powstawały spontanicznie na skutek jakiegoś autentycznego zdarzenia. A to problemu w pracy (jestem fizjoterapeutką), a to rzuconego mimochodem zdania, które mnie wzruszyło lub zbulwersowało, a to sytuacji której byłam świadkiem lub czynnie w niej uczestniczyłam. Na poszczególne posty miały też wpływ rzeczywiste zdarzenia z miejsca mojego zamieszkania i rodzinne zamieszania (Hania i Michalina są moimi najprawdziwszymi siostrzenicami. Ich wariactwa zostały trochę ugładzone, bo w życiu nie uwierzyłybyście, co te dwa czorty potrafią ;)) Tak więc postaci też nie są właściwie wyssane z palca. Są sumą postaci realnych, które otaczają mnie na co dzień. Jurek i Dawid są, wyolbrzymionymi sporo, moimi własnymi mężczyznami, choć niestety Ajrona musiałam już sobie wymyślić ;) Jerzy sapie nieco, że z tak rozbudowanym PR-em, stanie się wkrótce najbardziej znienawidzonym Jerzym w okolicach ;) Anna i Aleksandra to moje siostry, kuzynki i koleżanki. Całkowicie prawdziwy był wiewiór i wszystkie emocje z nim związane. Podobnie z psem, który leży właśnie obok mnie, wymordowany po kąpieli w jeziorze. Tak samo prawdziwa jest Emilka, choć oczywiście inaczej ma na imię i jej sytuacja w rzeczywistości była jeszcze gorsza niż ta przedstawiona w powieści. Obawiam się, że każda z Was zna taką Emilkę, dlatego też uznałam ten wątek za jeden z najważniejszych problemów poruszanych w książce. Gospodarzenie na „Rapsodii” jest po części moje własne (przetwory, sery, nieudany miód z mniszka o konsystencji betonu, itp.) a po części opisem życia na zaprzyjaźnionym gospodarstwie agroturystycznym. Więc również bez ściemy i wymyślania z kosmosu.

Jak pewnie zauważyłyście, post z 21 lipca jest wpisem podsumowywującym (jest takie słowo? Hm... pisarka...;)) Blog zahaczył o mniej więcej 1/3 książki i właśnie się kończy, co nie znaczy, że nie będę do Was zaglądać ;) Uzależniłam się od Waszego pisania ;)Całkiem zresztą prawdopodobne, że nie wytrzymam i pomimo podjętej decyzji, dalej będę się spowiadać lub wyżywać, kontynuując blogowanie;)

Hano, jestem pełna podziwu dla Ciebie i pozostałych dziewczyn. Z Waszą inteligencją, poczuciem humoru i niezwykłą wręcz empatią jesteście naprawdę niesamowitymi kobietami. A Ty jesteś prawdziwą PrezesKurą. Mało kto potrafiłby tak skupić dookoła siebie tylu niezwykłych ludzi.
Bardzo się cieszę, że Pani PrezesKura zgodziła się przyjąć i zlicytować na rzecz Skarpety autorski egzemplarz mojej powieści, z nabazgraną (niczym kura pazurem) na pierwszej stronie dedykacją dla wspaniałych kobiet, jakie tu poznałam.

Mam szczerą nadzieję, że nie czujecie się zmanipulowane, ani nic w tym stylu. Od samego początku na bocznym pasku i w profilu Mariolki wszystko było jasno napisane. Tym bardziej miło mi, że tak żywo i entuzjastycznie reagowałyście na moje kolejne posty. Powieść napisana jest w podobnym tonie i stylu jak powyższy blog, miejscami przemycone są jej fragmenty. Jeśli blog przypadł Wam do gustu, mam nadzieję, że spodoba się również książka.
Pozdrawiam Was serdecznie i życzę wszystkiego najlepszego.

Ps -Jeśli macie chwilę czasu i chęć przeczytania fragmentu powieści, zapraszam tutaj.




wtorek, 21 lipca 2015

Kalejdoskop made in China


Będąc dzieckiem, czyli dawno, dawno temu, uwielbiałam bawić się kalejdoskopem. Trach-trach, przekręcałam długą tubę, przykładałam do oka i podziwiałam kształty tworzone przez małe, kolorowe szkiełka. Jeden obrót- kwiat rodem z baśni z 1001 nocy. Drugi- dziwaczna, pięcioramienna gwiazda. Wystarczyło potrząsnąć, stuknąć, przekręcić o kilka stopni i obrazy zmieniały się w okamgnieniu. Bardzo rzadko schemat się powtarzał, wciąż było coś nowego, innego, nieznanego i zaskakującego.

Czasem wydaje mi się, że moje życie to kalejdoskop, którym bawi się jakieś mistyczne, wielkie dziecko, a ja bezwolnie tkwię w tubie i zdana jestem na przypadkowe kaprysy losu.
Trach-trach, mała dziewczynka ucieka przed gęsią, która syczy i usiłuje skubnąć ją w pięty. Ciocia Frania zerka przez kuchenne okno, rodzice zrywają jabłka z drzew, a Anka śmieje się do rozpuku siedząc w krzakach porzeczek. Trach-trach- wypadek samochodowy. Młoda Mariola zostaje sierotą. Kolorowe szkiełka ciemnieją i układają się w przerażające kształty dwóch trumien. Trach- trach, absolwentka szkoły pielęgniarskiej wychodzi za mąż za przystojnego księgowego, podejmuje pracę, za chwilę ją zawiesza i rodzi słodkiego bobasa o blond loczkach, który staje się całym jej światem...
Później kolorowe szkiełka zamierają. Mistyczne dziecko nudzi się chyba swoją zabawką i na kolejne dwadzieścia lat odkłada ją do najciemniejszego kąta szuflady. Gdy przypomina sobie o niej ponownie, Mariola ma już ponad czterdzieści lat, jej mąż jest uznanym i dobrze zarabiającym programistą komputerowym, a dorosły syn gości w domu jedynie w weekendy.
Trach-trach, miasto zamienia się w wieś, a spokojne życie w jazdę bez trzymanki na szalonym rollercoasterze. Albo mityczne dziecko zwariowało i kręci kalejdoskopem niczym starym młynkiem do kawy, albo, co bardziej prawdopodobne, kalejdoskop- pewnie made in China – zepsuł się i sam wyczynia przeróżne cuda, zmieniając układ szkiełek z prędkością karabinu maszynowego.

W obejściu pojawia się koza. Za chwilę jeszcze dwie. Mały, rudy osesek usypia na mojej dłoni, za chwilę znika. A właściwie zamienia się w 40-kilowego wietnamka. Mąż przyjeżdża i zanim się dobrze rozpakuje, wyjeżdża w kłótni i obrazie majestatu. Pojawia się za to dawno zapomniany obiekt westchnień ze szczenięcych lat... Czeski film normalnie;)
Ajron... Mężczyzna ze snów. I to, cholera, gorących snów... Mimo wszystko opłacało się zadbać o paznokcie, bo doktorek przyjeżdża prawie każdego dnia. Nawet nie udaje już, że w trosce o zwierzęta ;) Mandarynka w pełni wróciła do zdrowia, Boczek czuje się jak u siebie. Ostatnio pokłócił się z Sabą o miejsce przy bujaku. Gdy tylko zobaczy otwarte drzwi od tarasu, pakuje się do kuchni i ponaglającym chrumkaniem upomina się o smakołyki. Jego zachowanie wskazuje wyraźnie, że wcześniej mieszkał wśród ludzi. Wręcz dziwił się, że ma spać na słomie w oborze, obok kóz. Będę musiała oduczyć go wchodzenia do domu, bo nie nadążam z myciem podłóg. Odwrotnie za to z psem. W Przemyślu Saba miała swój własny fotel w dużym pokoju, a teraz najczęściej i najchętniej śpi właśnie w oborze, lub na tarasie. W ogóle nie ciągnie jej do domu i czasem, na przykład w deszcz, czy silny wiatr, prawie na siłę wciągam ją do salonu ;)
Dawid nieco niechętnie spogląda na doktorka. Nie podobają mu się nasze przesiadywania na tarasie ze szklankami soku lub kawy, wybuchy śmiechu płoszące szpaki z drzew, ani długie rozmowy o wszystkim i niczym. Mnie się za to podobają. Chyba nawet trochę za bardzo... Tak łatwo się z nim rozmawia. Równie łatwo milczy. I te dawno zapomniane uczucia... Miękkie kolana, radosne podniecenie gdy słyszę parkujący samochód lub idiotyczny wstyd gdy zbyt długo na mnie patrzy z błąkającym się na ustach uśmiechem i podejrzanym błyskiem w oku.

Jurek śle maile. Początkowo suche i informacyjne, ostatnio zmienia się jednak ich forma i wydźwięk. Chyba zaczyna dojrzewać, tęsknić... Coś zaczyna się zmieniać, ale czy nie za późno?

Ostatnio jednak kalejdoskop made in China przegiął pałkę. A to za sprawą Olki. Pamiętacie moje opowieści o Emilce? Małej dziewczynce, która stała się najwyższym priorytetem Ani. Pierwszy raz o małej, bitej dziewuszce usłyszałam w połowie maja link. O jej nieciekawych losach pisałam tu i tu. Anna wciąż nie może znaleźć dla małej domu zastępczego. Ojciec w areszcie, matka w szpitalu, a bidula w izbie małego dziecka, bo nie ma w pobliżu żadnych krewnych. Szalona Aleksandra- matka Polka-wpadła na idiotyczny pomysł, podchwycony natychmiast przez pozostałe dziewczyny.
„Rapsodia”.
Oczywiście, że szkoda mi dziecka. Współczuję jej z całego serca i niejedną łzę wylałam słuchając opowieści Anki. Ale ja??? Tutaj??? Jak??? Olka postawiła mnie pod ścianą.- Kozę przygarnęłaś, wiewiórkę odchowałaś, teraz świnię... Dziecka nie weźmiesz?- Ale przecież dziecko to nie to samo co koza czy świnia. Tak trudno czasem dbać i wychować na ludzi własne dzieci, a co dopiero obce i z tak tragicznym bagażem doświadczeń, mimo bardzo niewielu lat. Nie wiem, czy poradziłabym sobie z takim wyzwaniem, a tutaj nie może być mowy o pomyłce, czy metodzie prób i błędów. To mały, nieszczęśliwy człowiek i nie mogę jej unieszczęśliwić jeszcze bardziej.

Zasłoniłam się prawem. Przecież nie mogę sobie ot, tak, wziąć na wychowanie dziecka. Są przepisy, wymagania i to bardzo restrykcyjnie przestrzegane. Anka szybko wytrąciła mi broń z ręki, twierdząc z całą pewnością, że ona i zaprzyjaźniony mecenas poradzą sobie ze wszystkimi kwestiami prawnymi. Matko jedyna! I co ja mam teraz zrobić?
Dziewczyny dawno już pojechały, a ja biję się z myślami.- Nie, nie ma mowy. Nie poradzę sobie. Jestem za wygodna, za stara... Za mało mam zajęć w gospodarstwie? Mało mam własnych problemów? Czy ja jestem jakaś cholerna Matka Teresa, żeby brać na własne barki wszystkie nieszczęścia tego świata? Nie... absolutnie, nie ma mowy...
A moje sumienie odpowiada- wymówki, wymówki, wymówki...

Cóż jeszcze wymyśli świrnięty kalejdoskop? W jakie kształty ułożą się cholerne szkiełka? Co czeka mnie jutro? Za tydzień, rok? Matko jedyna...


niedziela, 19 lipca 2015

Ta to ma talenta...


Post dzisiejszy powstał z zazdrości, że niektórzy są aż tak wszechstronnie uzdolnieni ;)
Dzisiejszy dzień spędziłam w Choszcznie u Aleksandry. Na gospodarstwie został Dawid, który podjął się opieki nad coraz większym zwierzyńcem. W sumie za bardzo się nie narobi ;) Kozy same wybierają sobie pastwisko według im tylko znanych kryteriów. Trzeba jedynie iść za nimi i ewentualnie (jeśli wybiorą łąkę) włączyć pastucha. Boczuś upodobał sobie warzywniak. Całe szczęście, że nic tam nie posadziłam, bo knurek ryje w ziemi niczym prawdziwa kopara. Albo wieprzek ;). Łatwo i szybko się zaaklimatyzował, praktycznie bez żadnego problemu. Z miejsca zrzucił Mandarynkę z piedestału faworyta. Miśka zapomniała ludzkiej mowy i biega po domu na czworaka, chrumkając radośnie ;) 
A ja biegałam po domu i obejściu fotografując dzieła Olki. Część przesłałam sobie na pocztę z jej komputerowych albumów i teraz pragnę podzielić się z Wami niewielką ich ilością. Wszystkie przedmioty i rzeźby są jej rękodziełem. Wykonane z prawdziwego drewna, ręcznie wyszlifowane i pomalowane. 
Zapraszam więc do galerii ;)
Na początek coś prostego. Cyferki ;)


 i literki




W sypialniach dziewczynek czuwają aniołki.





Reszty domu pilnują troszkę bardziej łobuziakowate anioły ;)








No i cały zwierzyniec...





















Kończy figurkę Kubełka ;) Jak skończy nie omieszkam wstawić. Po chamsku zapytała mnie, za co ma się brać w następnej kolejności. Za Boczka czy za Ajronka hihihi.

W całym domu roi się od serduszek ;)







Figurki z egzotycznego drzewa abachi.



I na koniec przedmioty użytkowe:








Czyż to wszystko nie jest cudne? Też zazdrościcie? ;)
Ps- Oto ukończony Wiewiór ;)









piątek, 17 lipca 2015

Zamienił stryjek siekierkę na kijek...


Opowiem Wam kilka historyjek. Nieciekawych, nieładnych i nieśmiesznych.

Pani Zosia kupiła córce małego pieska. Och, jakże cieszyła się mała Marysia. Podskakiwała z radości, płakała ze szczęścia, rzucała się mamie na szyję i mówiła, że kocha ją najbardziej na świecie. Szczęście niepojęte
Wzruszające prawda? Minęło kilka lat. Marysia znudziła się swoim przyjacielem. Pies był wybitnie tępy. Nie robił siku do toalety, nie potrafił sam uszykować sobie jedzenia i był na tyle bezczelny, że domagał się choćby odrobiny uwagi. Życie Zofii zmieniło się w koszmar. Na szczęście w pobliżu było schronisko, dokąd można było wyeksmitować uciążliwego pasożyta. Pies został oddany i życie wróciło do normy. Nieważne, że dla psa, życie właśnie się skończyło. Nieważne, że nie rozumiał dlaczego znalazł się w tym miejscu. Codziennie wypatrywał oczy za Marysią i Zofią, tkwił przy siatce, skąd widać było drogę którą tu przyjechał i na widok każdego samochodu skomlał cichutko z ogromną nadzieją. Nikt go nigdy nie odwiedził.

Borys kupił swojej dziewczynie małego buldożka. Dominika była przeszczęśliwa. Buldożek dostał wysadzaną cyrkoniami obróżkę, zamieszkał w nogach łóżka i przez pierwszy rok był najbardziej rozpieszczanym psem świata. Na dzień dobry był całowany w pomarszczony pyszczek, a suchą karmę jadł z kryształowej salaterki po babci. Po dwóch latach Borys i Dominika postanowili wyjechać za granicę. Nic dziwnego. Pracy nie ma, wynajmowane mieszkanie, brak perspektyw na przyszłość. Wczesnym przedpołudniem czerwona toyota zatrzymała się pod lasem. Dwoje ludzi i jeden pies wyszli rozprostować nogi. Dominika pochyliła się nad psem, ucałowała mordkę i odpięła smycz. Ach, jakie bogactwo zapachów, ile przestrzeni... Buldożek tak się zachwycił, że nawet nie zauważył, jak toyota zaburczała i z głośnym warkotem odjechała zabierając jego Panią. Rzucił się w pogoń, ale krótkie nóżki nie nadążały za stukonnym silnikiem. Zasapał się, zdyszał, nie mógł złapać tchu... Usiadł przy drodze. Przecież wrócą, prawda? Przecież nie mogli o mnie zapomnieć? Wciąż siedział, gdy księżyc pocałował go na dobranoc...

Tymi historiami uraczyła mnie Beata- kosmetyczka, do której wybrałam się rano na hybrydowy manicure i pedicure. Ale takie historie otaczają nas zewsząd. Osaczają, załamują, prowokują do łez i bezsilnej wściekłości, czasem do niedowierzania, że możemy być aż tak źli. Nie mam sił opisywać kolejnych, ale by nie być gołosłowną zamieszczę kilka linków. Linków, które udowadniają, że człowiek jest najniższą i najpodlejszą formą na naszej planecie. ohydaohyda nr 2
Beti to dobra, młoda dziewczyna, która oprócz prowadzenia własnego gabinetu kosmetycznego, pracuje charytatywnie w podchoszczeńskim schronisku dla psów. Po południu miała tam dyżur, więc poruszona opowieściami, wzruszona jej dobrym sercem i zawstydzona własną obojętnością, pojechałam do marketu i kupiłam najwiekszy jaki był, worek suchej karmy. Ruszyłam w stronę ogródków działkowych, za którymi znajduje się owo schronisko. Okażcie proszę wsparcie, poprzez polubienie W związku z tym, że było gorąco, a mój golf nie posiada klimatyzacji, jechałam z otwartym oknem i już z daleka usłyszałam ujadanie psów. Po paru minutach dotarłam na miejsce, zaparkowałam pod drzewem i biorąc pod pachę wór z karmą wytarabaniłam się z samochodu. Ze ściśniętym sercem rozejrzałam się dookoła. Dziesiątki boksów, w niektórych nawet po dwa, trzy psy, stare i młode, najróżniejszych maści i wielkości. Mignęło mi nawet kilka wyraźnie rasowych. Niektóre szczekały zapamiętale na mój widok, inne ziajały tylko z wywieszonymi jęzorami, ale wszystkie patrzyły smutnym wzrokiem. Schronisko zajmuje dobry hektar terenu. Wolno ruszyłam przed siebie w nieustającym akompaniamencie ujadania, skomlenia i pisków. W melodii tej na szczęście zabrakło brzęczenia łańcuchów, gdyż żaden z psów, choć pozamykanych, nie był uwiązany do budy. Beatę znalazłam w jednym z boksów. Klęczała nad jakimś tłumoczkiem i przemawiała do niego czułym głosem. Spojrzała na mnie ze smutkiem.- Raczej tu nie przeżyje. Nic groźnego mu nie dolega, ale w atmosferze rozpaczy jaka tu panuje i przy ciągłym jazgocie psów, chyba nie ma szans...

Wróciłam do domu. Nie sama. Chyba oszalałam... Zamienił stryjek siekierkę na kijek. Zamieniła Mariola wiewióra na potwora...


czwartek, 16 lipca 2015

Sezon ogórkowy


W sprawie Ajrona nic jeszcze nie wymyśliłam (marna ze mnie Mata Hari) i wciąż czekam na Wasze pomysły, jak zaplanować niezaplanowane spotkanie ;) Na wszelki wypadek pójdę jednak jutro do zaprzyjaźnionej kosmetyczki i zrobię sobie paznokcie. U rąk i nóg ;)

Zaczął się sezon ogórkowy. Lada dzień zacznie się sezon na wczesne papierówki. Już mi ślinka cieknie na myśl o racuchach z jabłkami. Krzewy porzeczek obwieszone są owocami niczym szyja modystki różnokolorowymi, drogocennymi kamykami. Zjadłam już dwa słoje ogórków małosolnych i pora chyba zacząć robić słoiki na zimę. Najbardziej lubię malutkie ogóreczki, choć niestety najwięcej z nimi roboty. Kilka kilogramów zielonego drobiazgu kupiłam na rynku w Choszcznie, a babcia Robaczkowa co kilka dni zaprasza mnie na zbiory ze swojego ogródka- (Bierz dziecko, bierz... mojemu już ogórkowa zbrzydła...) 
No to biorę ;)



Szoruję...



 I pakuję w słoiki...


Oprócz kiszonych i korniszonów zrobiłam kilka słoiczków z wynalazkami. Jeden- to ogórki w miodowej zalewie: Ogórki upakowałam ciasno w słoikach (wg przepisu trzeba było pokroić w plastry, ale nie chciało mi się ;)) i zalałam gorącą zalewą z wody, octu i miodu. Drugi wynalazek to sałatka w słodko- kwaśnej marynacie. Pokrojone w plastry ogórasy wymieszałam z cebulą, czosnkiem i solą. W garnku zagotowałam ocet jabłkowy z cukrem, nasionami gorczycy i selera, goździkami i kurkumą. Po odsączeniu włożyłam ogórki do słoików, zalałam zalewą i gotowe. W planach mam jeszcze kilka słoiczków przecieru na zupę i pikle, ale to później, z większych egzemplarzy.

Z eksperymentów, mogę pochwalić się jeszcze własnym jogurtem. Mleko podgrzałam tak jak na twaróg (czyli na oko- a właściwie na palec. Ma być mocno ciepłe, ale nie parzyć). Do mleka dodałam kubeczek kupnego jogurtu z bakteriami probiotycznymi, wlałam do termosu i zostawiłam na noc. Po schłodzeniu w lodówce i wymieszaniu z owocami – niebo w gębie. Można go jeszcze zagęścić, odparowując wodę poprzez gotowanie mleka na minimalnym ogniu ze dwie godziny. Wychodzi wtedy gęsty, kremowy jogurt, idealny do sałatek czy deserów. Zostawiam kilka łyżeczek na następną porcję, a resztą zajadam się do woli.

Rano byłam pod Kubusiowym drzewem. Nie widziałam żadnych rudych cieni, ale podrzucane jedzenie znika. Nie wiem czy w żołądku Kubełka, czy inne gryzonie raczą się przy Kubusiowym stole, może ptaki wydziobują — ale niech będzie im wszystkim na zdrowie. Dawid mówi, że powinnam zaprzestać tego całego procederu z podkarmianiem. Możliwe że ma rację, ale tak trudno całkowicie i bezpowrotnie odciąć pępowinę.

Z Anką nie widziałam się od czasu sianokosów. Miota się, szukając domu dla małej, maltretowanej przez ojca alkoholika, i przebywającej wciąż w policyjnej izbie dziecka, Emilki. Chyba mała trafi ostatecznie do domu dziecka. Jej matka zostanie w szpitalu jeszcze co najmniej miesiąc, a policja nie może przetrzymywać dłużej dziewczynki. Zresztą obcowanie z małoletnimi przestępcami z pewnością nie wyjdzie biedulce na dobre. Posrane bywa to życie...

Wyparzam słoiki, szoruję tony ogórków, dryluję wiśnie a w tle lecą romantyczne, choć gorące, ballady zespołu Iron Maiden...

środa, 15 lipca 2015

Rozterki wiejskiej baby

Od szóstej rano miotałam się jak potłuczona. Umyłam zęby, pacnęłam na twarz jakąś maseczkę z glinki i poszłam do obory. Dobrze, że nikt mnie nie widział, bo przypadkowi goście mogliby pomyśleć, że zielone ludziki wylądowały w „Rapsodii”. Usiłowałam wydoić Zarazę. Stara, dawno zasuszona koza tak się zdziwiła, że zapomniała bodnąć mnie na dzień dobry swoim stępionym rogiem. Po obrządku wypuściłam obie kozy (Mandarynka została jeszcze w koziarni), które powędrowały spokojnie do sadu, a ja wzięłam się za śniadanie. Spalone mleko nie pachnie zbyt ładnie, a solona kawa nie zagości jednak w moim menu...

Pożeracz damskich serc- Ajronek Pieronek, zapowiedział się na dziesiątą.

Maseczka była z całą pewnością przeterminowana, bo po zmyciu pod oczami wykwitły jakieś paskudne, czerwone plamy. Na szczęście znikły, po przyłożeniu kostek lodu. Usiadłam przed lustrem. Oko na niebiesko, czy brązowo? Maskara pogrubiająca, czy podkręcająca? Podkręcająca wyschła na wiór, więc siłą rzeczy wybór dokonał się sam. Brązowe cienie stwardniały na kamień. Jasna cholera, niebieskie też...
To nie jest tak, że zapuściłam się w mojej wsi na amen. W kosmetyczce mam kilka kredek do oczu, róż i tusz do rzęs. Gdy jadę do Choszczna trochę się wypacykuję, ale po co mam to robić w domu? Ani dla kogo, ani zdrowo, a najbardziej po prostu mi się nie chce. U fryzjera i kosmetyczki byłam w zeszłym tygodniu (Anka mnie wyciągnęła), kąpię się regularnie, zęby myję (hm... nici nie używam, bo skończyły się dawno temu i wciąż zapominam kupić) i nie straszę chyba nikogo swoim wyglądem. Jednak gdy przypomnę sobie miasto, poranne rytuały przed wyjściem do pracy, porównam ilość kosmetyków których używałam niegdyś do tej garsteczki którą posiadam teraz, to chyba jednak, podobnie jak mój pies, trochę się zapuściłam... 



Umalowałam się dyskretnie, choć wyjątkowo starannie. Popatrzyłam w lustro. O nie! Nie będę świrować dla jakiegoś typka, który wyskoczył jak Filip z konopi i miesza mi w głowie. Starłam cały makijaż. Popatrzyłam krytycznie w lustro. Boszsz... jednak trzeba się pomalować...
Od dziewiątej trzydzieści przymierzałam ciuchy. Sukienka? Jasna cholera, nie mam żadnej. W pogrzebowej garsonce mam wystąpić? W końcu wskoczyłam w dżinsy i jakąś kwiecistą bluzkę. Buty. Sandały? Pięty jak tarka i paznokcie niepomalowane... Białe baleriny. Taak. Zakryją niedostatki i super pasują do zwiewnej bluzki...
Punkt dziesiąta przyjechał jeep Cherokee. Spojrzałam na wychodzącego z samochodu mężczyznę. Był ubrany w zwykły T-shirt, na który zarzucał właśnie biały kitel. Makijażu nie zauważyłam. Na nogach miał wysokie kalosze. 
Boszsz... baleriny do obory??? W biegu zrzuciłam cholerne baletki, wybiegłam boso do wiatrołapu i włożyłam nagą stopę w spocone gumiaki. Całe w g...nie. Super...

Mimo stresującego poranka spędziłam bardzo fajne przedpołudnie. Po zbadaniu kozy usiedliśmy na tarasie i przegadaliśmy dobre dwie godziny. Kobieta w separacji i mężczyzna- uwaga, uwaga- po rozwodzie.
Mandarynka już tylko nieznacznie kuleje, ja odparzyłam sobie dużego palca w gumowcach, Ajron po wykastrowaniu mojego mózgu, pojechał kastrować młode ogierki... Myślałam, że życie jest piękne, dopóki nie spojrzałam na swoją rękę, którą doktorek długą chwilę trzymał na pożegnanie w swoich dłoniach. Boszsz... 





poniedziałek, 13 lipca 2015

Historie miłosne


Tak mnie dziś natchnęło romantycznie. Dlaczego? Wyjawię na końcu tego wpisu ;) Człowiek jest stworzony do miłości. Pragnie jej jak kania dżdżu, jak ryba wody, spragniony łyka zimnego napoju...


Miłość to motyle w brzuchu, zamglone spojrzenie, łomot serca i marzenia na jawie. Przynajmniej z punktu widzenia osoby śmiertelnie zakochanej. A czym jest miłość z innego punktu widzenia? Pamiętacie program Wojtka Manna „Duże Dzieci”. Boszsz... wiele razy popłakałam się ze śmiechu, słuchając małych mądralińskich. Oto kilka ich wypowiedzi:
-Miłość jest wtedy, kiedy mama widzi tatę spoconego i brudnego, a nadal mówi, że jest przystojniejszy niż Robert Redford.
-Kiedy mama widzi tatę siedzącego na ubikacji i nie uważa tego za coś obrzydliwego.
-Miłość jest wtedy, gdy mówisz chłopakowi że podoba ci się jego koszulka, a on później nosi ją przez cały tydzień.
-Miłość jest wtedy, gdy dziewczyna się perfumuje, a chłopak bez przerwy ją obwąchuje.

Ja mogę dodać, że miłość jest wtedy, gdy chłopak tylko ciebie chce bujać na huśtawce, robi to z całej siły, a ty, mimo że umierasz ze strachu frunąc pod samo niebo, uśmiechasz się szeroko i udajesz, że sprawia ci to frajdę. Tak wspominam moją pierwszą szaloną miłość. Mieliśmy wtedy po pięć lat i chodziliśmy do jednej grupy w przedszkolu.
W podstawówce był Jacek... Pamiętam, że wściekłam się na mamę, bo kazała mi obciąć włosy i boski Jacuś, zamiast mnie, ciągnął za warkocze wredną Baśkę. Jak ja jej zazdrościłam! 
No i gorące, platoniczne miłości z ekranu. Zakochana byłam bez pamięci w Rutgerze Hauerze, choć był stary, paskudny i zazwyczaj grał role czarnych charakterów. Na dobranoc całowałam usta Jona Bon Jovi i Bryana Adamsa, a ich plakaty zajmowały całą wolną przestrzeń na ścianach mojego pokoju.

Największą, najgorętszą, niespełnioną miłość przeżyłam jednak w liceum. W drugiej klasie dołączył do nas nowy uczeń. Boże! Co to był za chłopak... Wysoki, o śniadej karnacji, długowłosy i czarnooki. Z miejsca rzucił wszystkie dziewczyny na kolana. Nazywał się Aaron Medinopolus. Jego ojciec był Grekiem, matka Polką i przeprowadzili się do Choszczna bodajże z Poznania. Chodził w glanach i czarnej skórze, grał na gitarze, więc od razu przechrzciliśmy go na Ajrona Mejdena ;) Wzdychałam, nie spałam po nocach, marzyłam o jego dłoniach, czarnych oczach i tych olśniewających dołkach w policzkach... Nigdy nie zwrócił na mnie uwagi. Po maturze nasze drogi się rozeszły, szybko przestałam o nim myśleć, nie widziałam go ani razu.

Aż do dziś...

Moje serce stanęło, po czym zaczęło bić jakbym zażyła niezłą porcję dopalaczy. Moje ręce i nogi zaczęły dygotać, jakbym dostała nagłego ataku pląsawicy. Moja twarz pobladła, za chwilę poczerwieniała i z całą pewnością nie wyglądałam zbyt inteligentnie, stojąc z otwartymi ustami. Mój język skołowaciał zupełnie i przez dłuższą chwilę nie byłam w stanie odpowiedzieć na jego pytanie:

-Dzień dobry. Ja do kozy. Gdzie znajdę pacjentkę?

Iron Maiden

niedziela, 12 lipca 2015

Sianko, maliny i trochę krwi


Robaczkowi w końcu udało się zakończyć sianokosy. Pogoda się ustabilizowała, deszcz postanowił odpuścić, a słonko dokończyło procesu suszenia skoszonej trawy. Całe wczorajsze popołudnie Piotrek z Dawidem zwozili pokostkowaną trawę, której sporą ilość kupiłam od sąsiada na zimową paszę dla kóz. Mimo niedzieli w „Rapsodii” nie było dziś leniuchowania. Zapowiadają kolejne opady i siano koniecznie trzeba było zapakować pod dach. Po jedenastej zjechała ekipa, i w skwarnej i dusznej aurze wzięliśmy się do roboty. Po pół godziny mężczyźni wygonili mnie, stwierdzając po chamsku, że tylko im przeszkadzam i lepiej może za strawę jakąś bym się wzięła? ; )W związku z tym, że strawą- jak zwykle- zajęła się Olka, ja postanowiłam udawać, że ogarniam obejście ; ) Chodziłam sobie z konewką, podlewałam surfinie i pelargonie, oskubywałam zeschnięte kwiaty i przysłuchiwałam się rozmowom. Prawym uchem słuchałam robotników fizycznych, a lewym robotników kulinarno- sadowniczych. 
Oj, uśmiałam się ; ) Piotrek i Dawid podrzucali na stryszek obory kostki siana, a Anka odbierała i próbowała jakoś sensownie upakować je na niewielkiej przestrzeni. Obrazek żywcem wzięty z „Samych Swoich” Tak też pewnie skojarzył się chłopakom, bo zaczęły się okrzyki. –Anka, pomóc ci?- Nie- No to ci pomogę... ;) Na widok kota sąsiadów, Dawid zaczął parodiować nieocenionego Pawlaka- Wicia wierzchem jedzie- Nie może być? Na kocie? I tak sypali cytatami wśród wybuchów śmiechu. Anka straszyła, że sąd sądem a sprawiedliwość musi być po jej stronie, a na stryszku rosła góra zimowych zapasów dla kóz. A Wy macie jakieś ulubione cytaty z filmów lub książek, które na dobre weszły do Waszego codziennego życia?
Z kuchni dobiegały odgłosy...hm... kuchenne ;) W piekarniku dochodził placek z truskawkami (Mika, nie zrobię jednak Twojego dżemu, wyżarli mi resztkę truskawek... ;)) a Ola podśpiewywała pod nosem i żonglowała patelniami smażąc naleśniki na obiad. W sadzie dziewczynki zbierały owoce do naleśników. Maliny i poziomki pięknie obrodziły.




 Winogrona, posadzone dwa lata temu też wyglądają obiecująco.




Hania tłumaczyła Michalinie zasady funkcjonowania łańcucha pokarmowego.- Kura je robaki, później znosi jajko a człowiek zjada jajko. Kurę też. Więc człowiek jest najważniejszy, rozumiesz? Miśka nie zgodziła się ze starszą siostrą. – A komar je człowieka, więc to komar jest najważniejszy... ;)

I tak sobie płynął dzionek spokojnie. Do szesnastej. Po obiedzie i kawce Dawid z dziewczynkami poszli na łąkę przyprowadzić kozy. Wrócili z wielką orkiestrą. Mandarynka kulała i meczała, Hanka i Miśka ryczały wniebogłosy, a Dawid starał się uspokoić wszystkie kobiety. Okazało się, że najmłodsza kózka zaplątała się w drut kolczasty. Nie pozwalała się uwolnić, szarpała i miotała się ze strachu i Dawid miał niemały problem z odplątaniem cholerstwa z jej nogi. Dość mocno zraniła sobie tylną pęcinę. Opłukałam ranę wodą utlenioną i zrobiłam prowizoryczny opatrunek, ale jutro musowo trzeba będzie wołać weterynarza. Cytryna była nieczuła, ale nawet Zaraza patrzyła z niepokojem.



Skąd do cholery, wziął się drut na mojej łące??? Zanim wypuszczę kozy, będę musiała porządnie przeczesać łąkę ze śmieci. A przy okazji brzeg lasu z puszek po piwie, plastikowych butelek i innych syfów pozostawionych przez miłujących naturę ludzi. Szlag!